Patrzę, jak marszczysz czoło i ściągasz brwi, czytając mi wiersz. Pionowa zmarszczka miedzy czarnymi kreskami na twarzy, gdy gubisz jego rytm. Przechodzi mnie znowu ten dreszcz wzdłuż kręgosłupa, który budzi pragnienie. Nienasycony głód. 

Chciałabym namalować twój portret. Zatrzymać nieuchwytne dosłownością piękno. Przelać miłość, ktora nie ma nazwy w żadnym z języków.

 

Od jakiegoś czasu przed oczami migają mi, wyraźne jak neony starego sklepu nocnego, w którym kupowałam czteropak piwa i paczkę fajek. Migają i znikają. Twarze. Powidoki. Stubłyski. 

Te, których kocham. Te, które zapisały się w pamięci głęboką bruzdą bolesnego momentu. Twarze- lustra spokojnego stawu i ta chwila pomiędzy, zanim wzmoże się wiatr. Zanim do wody wrzuci się kamień. 

 

Twarze, gdy oni piszą i czytają wiersze. Skrobią ołówkiem po papierze odwzorowujac rzeczywistość. Zdradzają mi sekrety. Ten dreszcz we mnie pragnie zachować twarze i momenty na zawsze, uchwycić piękno tego, czego nie umiem nazwać słowami. 

 

Pragnę, a jednocześnie za bardzo boję się, że płótno wcale nie zatrzyma kamienia rzucanego do stawu. Zmarszczy się woda a potem tylko zimna toń, toń, utoń!

Płótno je zabije jednym, celnym strzałem. Wypłynie cała krew, zostanie bladość skory trupa. Kalekim pędzlem zaplamię własną otchłań, ktorej nie napełni żadna miłość.  

 

Ten obraz nie będzie o was. Tylko o mnie. 


Reposted from hormeza via literami